Ostatnio przyszła mi do głowy pewna myśl. Opisuję Wam tutaj jak to fajnie mieć swój styl, odkryć swoją niszę i zawładnąć nią bezwzględnie, wyrażać siebie inaczej niż pozostali w około. Wyraziście, barwnie. No właśnie, ta myśl dała mi do zrozumienia coś fundamentalnego, co burzy mój dotychczasowy porządek. Bo jakby się tak dokładnie przyjrzeć, to ja w zasadzie nie mam swojego stylu.
Nie jestem emo ani korposzczurem. Nie znajdziecie mnie wśród hippisów, hipsterów ani hip hopowców. Nie należę do żadnej subkultury i nie identyfikuję się tak naprawdę z żadną grupą społeczną. Jestem sam sobie i mój sposób ubierania się zależy głównie od humoru. Doszedłem do tego wniosku przeglądając swoje fanty i analizując, jak to mam zawsze w zwyczaju przed przyjściem wiosny, wszystkie kombinacje alpejskie mojej garderoby. Mieszam buty, spodnie, okrycia, które przez zimę udało mi się zdobyć w zakupowym szale ze starszą częścią szafy. Tworzę nowe połączenia, inspirując się swoją wyobraźnią. Zauważyłem, że te wszystkie rzeczy, które mam, te zestawy zawczasu skomponowane nie łączy tak po prawdzie nic poza jednym celem: wyglądać i czuć się dobrze. No i właśnie ta potrzeba zrodzona na przestrzeni lat, by wychodząc z domu czuć się ładnie ubranym dała mi do zrozumienia, że aby wypadać należycie, trzeba być elastycznym.
Z myślą, że styl się rozmywa, że nie musi być czarny albo biały, zdefiniowany w zbiorze zamkniętym, ciężko mi się było z początku pogodzić. Chciałem, za wszelką cenę pragnąłem być inny, niepowtarzalny i hermetyczny. Takie moje młodzieńcze samolubne zamiary. Chciałem być kojarzony z konkretnym czymś. Wyrobić sobie własną markę. Jednak zupełnie mi się to nie udawało. Oprócz humoru, do podstawowych czynników definiujących mój OOTD (przyp. - ang. outfit of the day) dochodzą okazja i warunki pogodowe za oknem. Warunki nie zawsze zależne ode mnie, które potrafią wtargnąć w mój plan i wywrócić go do góry nogami. Jak na przykład deszcz, gdy wybierałem się na spacer w zamszowych oksfordach, czy wąskie spodnie, gdy na dworze było ponad trzydzieści stopni. Albo dżins na okrągłe urodziny babci. Niby błahostki, ale potrafiły popsuć mi chwilowo humor, bo już coś było nie tak, nie w zgodzie z moim ówczesnym stylem. Ile razy (dziennie) zdarzało ( i zdarza ciągle) mi się przebierać przed wyjściem w miasto.. Horror! Poczucie estetyki to pojęcie względne i dyskusyjne, jednak jako osoba o
artystycznym usposobieniu mam prawo myśleć o sobie w kategoriach
obiektywnego dobrego gustu. Przełknijcie to lub nie, znam się na tych
sprawach lepiej niż niejedna dziewczyna. Czasami jest to błogosławieństwem, a czasem totalnym przekleństwem. Zwariować można biegając po schodach w jednym bucie i zapinając pospiesznie guziki koszuli w nadziei, ze tym razem będę zachwycony (bądź co najmniej pogodzony) tym, jak ukażę się oczom innych. Niby mam w nosie, co pomyślą ludzie, ale sami wiecie, lubię jak się gapią, więc starać się należy za każdym razem. Słowem, danse masacre! Jak żyć, pani premier, jak żyć?!?!?
Monostyl okazuje się dla mnie nie wystarczający. I tak w mojej szafie doszukać się można rockowych butów i skórzanej kurtki, dżinsowej kamizelki i koszul w fikuśne wzory z lat 80. a także eleganckich kompletów na romantyczne randki i wykwintne wieczory w teatrze. Słowem, mydło i powidło. I mimo, że kojarzy się to raczej z prowadzonym na smyczy chaosem, czuję w tym stanie względny ład i spokój. Mam na sobie, co mi się założy i cieszy mnie ta różnorodność. Dla jasności: nie, nie lubię wszystkiego. To, że nie ograniczam swego wizjonerskiego oka ścianą z dykty, nie oznacza od razu, że ślepo podążam za modą. Co to, to nie (pisałem już o tym tutaj). Mój gust jest selektywny, jak gęsto tkane sito, które grubej tandety nie przepuści. Błędy popełniam w ciągu dalszym, jak każdy, ale nigdy nie idę bezmyślnie za radą tłumu. Po prostu zajadam chipsy z różnych paczek, bo to że lubię paprykowe nie znaczy, że nie mogę tknąć serowych. Wszystko jest kwestią smaku.