niedziela, 14 lutego 2016

Define yourself

Ostatnio przyszła mi do głowy pewna myśl. Opisuję Wam tutaj jak to fajnie mieć swój styl, odkryć swoją niszę i zawładnąć nią bezwzględnie, wyrażać siebie inaczej niż pozostali w około. Wyraziście, barwnie. No właśnie, ta myśl dała mi do zrozumienia coś fundamentalnego, co burzy mój dotychczasowy porządek. Bo jakby się tak dokładnie przyjrzeć, to ja w zasadzie nie mam swojego stylu.
Nie jestem emo ani korposzczurem. Nie znajdziecie mnie wśród hippisów, hipsterów ani hip hopowców. Nie należę do żadnej subkultury i nie identyfikuję się tak naprawdę z żadną grupą społeczną. Jestem sam sobie i mój sposób ubierania się zależy głównie od humoru. Doszedłem do tego wniosku przeglądając swoje fanty i analizując, jak to mam zawsze w zwyczaju przed przyjściem wiosny, wszystkie kombinacje alpejskie mojej garderoby. Mieszam buty, spodnie, okrycia, które przez zimę udało mi się zdobyć w zakupowym szale ze starszą częścią szafy. Tworzę nowe połączenia, inspirując się swoją wyobraźnią. Zauważyłem, że te wszystkie rzeczy, które mam, te zestawy zawczasu skomponowane nie łączy tak po prawdzie nic poza jednym celem: wyglądać i czuć się dobrze. No i właśnie ta potrzeba zrodzona na przestrzeni lat, by wychodząc z domu czuć się ładnie ubranym dała mi do zrozumienia, że aby wypadać należycie, trzeba być elastycznym.
Z myślą, że styl się rozmywa, że nie musi być czarny albo biały, zdefiniowany w zbiorze zamkniętym, ciężko mi się było z początku pogodzić. Chciałem, za wszelką cenę pragnąłem być inny, niepowtarzalny i hermetyczny. Takie moje młodzieńcze samolubne zamiary. Chciałem być kojarzony z konkretnym czymś. Wyrobić sobie własną markę. Jednak zupełnie mi się to nie udawało. Oprócz humoru, do podstawowych czynników definiujących mój OOTD (przyp. - ang. outfit of the day) dochodzą okazja i warunki pogodowe za oknem. Warunki nie zawsze zależne ode mnie, które potrafią wtargnąć w mój plan i wywrócić go do góry nogami. Jak na przykład deszcz, gdy wybierałem się na spacer w zamszowych oksfordach, czy wąskie spodnie, gdy na dworze było ponad trzydzieści stopni. Albo dżins na okrągłe urodziny babci. Niby błahostki, ale potrafiły popsuć mi chwilowo humor, bo już coś było nie tak, nie w zgodzie z moim ówczesnym stylem. Ile razy (dziennie) zdarzało ( i zdarza ciągle) mi się przebierać przed wyjściem w miasto.. Horror! Poczucie estetyki to pojęcie względne i dyskusyjne, jednak jako osoba o artystycznym usposobieniu mam prawo myśleć o sobie w kategoriach obiektywnego dobrego gustu. Przełknijcie to lub nie, znam się na tych sprawach lepiej niż niejedna dziewczyna. Czasami jest to błogosławieństwem, a czasem totalnym przekleństwem. Zwariować można biegając po schodach w jednym bucie i zapinając pospiesznie guziki koszuli w nadziei, ze tym razem będę zachwycony (bądź co najmniej pogodzony) tym, jak ukażę się oczom innych. Niby mam w nosie, co pomyślą ludzie, ale sami wiecie, lubię jak się gapią, więc starać się należy za każdym razem. Słowem, danse masacre! Jak żyć, pani premier, jak żyć?!?!?
Monostyl okazuje się dla mnie nie wystarczający. I tak w mojej szafie doszukać się można rockowych butów i skórzanej kurtki, dżinsowej kamizelki i koszul w fikuśne wzory z lat 80. a także eleganckich kompletów na romantyczne randki i wykwintne wieczory w teatrze. Słowem, mydło i powidło. I mimo, że kojarzy się to raczej z prowadzonym na smyczy chaosem, czuję w tym stanie względny ład i spokój. Mam na sobie, co mi się założy i cieszy mnie ta różnorodność. Dla jasności: nie, nie lubię wszystkiego. To, że nie ograniczam swego wizjonerskiego oka ścianą z dykty, nie oznacza od razu, że ślepo podążam za modą. Co to, to nie (pisałem już o tym tutaj). Mój gust jest selektywny, jak gęsto tkane sito, które grubej tandety nie przepuści. Błędy popełniam w ciągu dalszym, jak każdy, ale nigdy nie idę bezmyślnie za radą tłumu. Po prostu zajadam chipsy z różnych paczek, bo to że lubię paprykowe nie znaczy, że nie mogę tknąć serowych. Wszystko jest kwestią smaku.

sobota, 13 lutego 2016

DEKO-LITERA-CJE

Follow my blog with Bloglovin

Robótki ręczne są dla mnie wyrazem starania, cierpliwości, pomysłowości i miłości, bo często to ona decyduje, że chcemy dla drugiej osoby zrobić coś tak wyjątkowego, że postanawiamy postawić na własne (większe lub mniejsze) umiejętności. Lubię chwalić się tym, co zrobię własnoręcznie, bo czemu nie! Urodzinowe prezenty, ozdoby choinkowe czy dekoracje, wyrażające mnie bardziej niż tysiąc słów. Coś personalizowanego, czego nie znajdę na sklepowych regałach. Kawałek mnie dla kogoś ważnego. Albo tak po prostu, zupełnie dla siebie. Made by twórca całkowicie niepokorny.
Jestem właśnie na etapie kreatywnego zapełniania przestrzeni mojego małego azylu. Od stosunkowo niedawna bowiem jestem właścicielem własnego pokoju. Moje cztery ściany, moje zasady. Marzy mi się miejsce z cząstką mojej duszy w każdym meblu, na każdej półce czy plakacie na ścianie. Chcę stworzyć klimat, który od wejścia przeniknie moich gości do szpiku kości. Stworzyć atmosferę bliskości, bezpieczeństwa, komfortu. By wracali jak najczęściej :)
Od pewnego czasu lubię gościć u siebie ludzi. Kiedyś nie do pomyślenia, bo wiadomo, że u innych zawsze będzie lepiej, fajniej i w ogóle.. Teraz mam w sobie potrzebę, by przyjaciele spotykali się u mnie. To nie kwestia lansu, bo fajny wystrój; po prostu skoro ja dobrze się czuję u siebie w pokoju, moi najlepsi poczują się w ten sam sposób. A o to mi przecież przede wszystkim chodzi.
Na te literki pomysł przyszedł mi zupełnie przypadkiem (znając życie podczas jazdy autobusem, nie pamiętam) a decyzja na jego zrealizowanie to była dosłownie sekunda. Wykorzystałem niepotrzebne pudełka po butach, trochę styropianu, klej Magik i farby, które pamiętają jeszcze czasy gimnazjum. W efekcie mam teraz pięć zgrabnie prezentujących się tekturowych literek 3D we wzorach, które może nie łączą się ze sobą w żaden większy zestaw i z pozostałymi elementami wystroju pokoju w sumie także, ale każda z nich ma w sobie coś indywidualnego. Postawiłem jedynie na kompatybilność moich brzoskwiniowych ścian z głównym kolorem frontu bryłek. Reszta to artystyczny amok :)




poniedziałek, 8 lutego 2016

Jak kupować w second handach

Jakiś czas temu miałem okazję brać udział w warsztatach rozwojowych. Dyskutowaliśmy o tym jak się zmienić, po co to robić i czy w ogóle zachodzi taka potrzeba, po co nam rozwój własnej osoby. Podstawą zmiany narysowanej schematycznie w postaci trójkąta okazała się wiedza na temat danej dziedziny, dalej były umiejętności i zdobyte w konkretnej kwestii doświadczenie, ale na samym szczycie królowały chęci. Po co o tym piszę? Ano właśnie...
Wiele znajomych mi osób odpowiedź, że ten cudowny kaszmirowy szalik mam z używanego, komentuje, że ja to mam szczęście. Im się nie chce, nie potrafią tak chodzić i szukać lub po prostu nie lubią szperać w cudzych szmatkach - wolą pachnące kartonem egzemplarze z metką w kilku językach. Ale każdy, dosłownie każdy mówi, że muszę kiedyś zabrać go/ją na tak zwany Tour de Lump, czyli wycieczkę po miejscowych źródełkach mojego zachwycającego wyglądu. Taa... zawsze się wtedy mieszam, nie tylko dlatego, że komplementy są niespodzianką, ale przede wszystkim dlatego, że ja po prostu nie potrafię wyszukiwać rzeczy dla innych. Jestem lumpeksowym egoistą i mając szansę upolowania czegoś za złotówkę, mam przed oczami wyłącznie sylwetkę własnej osoby. Jestem sępem, łowcą okazji, dla którego liczę się tylko ja. Czas spojrzeć prawdzie w oczy: nie znajdę dla was czegoś ekstra, z góry wybaczcie, ale za to mogę podzielić się z Wami wskazówkami jak to robię, że mi wychodzi.

KROK PIERWSZY: Umiejętne robienie zakupów w second handach to sztuka jak każda inna. Nie trzeba być Einsteinem, żeby wydać pięć złotych na byle zimową kurtkę. Einsteinem trzeba być, żeby te pięć złotych wydać w taki sposób, by czuć się jak po wyjściu z markowego sklepu dla pięknych pań w futrach. Nie kupuję byle czego - to już wiecie; nie kupuję też dlatego, że nie mam innego wyboru. Ubieramy się w końcu tak jak chcemy, a nie dlatego, że jesteśmy na coś skazani. To, co mamy w szafie to jakby nie patrzeć nasz wybór. Żeby być z niego w pełni zadowolonym, należy najpierw dobrze poznać siebie a zaraz potem swoje otoczenie.
Pochodzę z małego miasta, więc nie trudno było ogarnąć wszystkie pobliskie lumpeksy i wyrobić sobie o nich zdanie. Niewielki research i już wiem, gdzie szanse na dobry ciuch są wysokie, a gdzie zerowe. Sprzyjam szczęściu wybierając tylko te wielokrotnie sprawdzone. Czasami używane sieciówki mogą okazać się mniej obfite w zdobycze niż ciasne kliteczki z towarem vintage, ale to polecam przetestować samemu! Każdy ma swój gust a sklepy z towarem z drugiej ręki są zarówno nowoczesne, jak i staromodne czy choćby azjatyckie. Wiedza na temat sklepów, do których macie dostęp, pozwoli Wam dobrze dysponować czasem, bo przecież nikt nie lubi chodzić bez efektu cały dzień.

KROK DRUGI: Gdy już posiądziecie wiedzę na temat lokalnych używanych, musicie wyrobić w sobie nawyk częstego ich odwiedzania. Oczywiście pójście raz od wielkiego dzwonu zwiększa szansę na ciekawe rzeczy (tzw. szczęście żółtodzioba), ale to regularne przeszperki sprawiają, że wiecie co gdzie i jak. Każdy ma swoją taktykę, ja stawiam na zakupy przynajmniej raz w tygodniu. Zawsze też wchodzę do 4-5 sklepów znajdujących się w swojej okolicy, czym zwiększam szansę na sukces. Biorę wygodne buty, coś do picia i szybką przekąskę, bo nie ma nic bardziej zniechęcającego niż burczący w przymierzalni brzuch. Dodatkowo torba na ramię albo plecaczek, by łatwiej się nosiło to, co już wpadło w wasze rączki. Wybieram godziny poranne, bo gdy promocja smaczna, to kto pierwszy ten lepszy. Całe szczęście, że nie jestem kobietą i na moim dziale znajduję zdecydowanie więcej miejsca. Ale nie zawsze jest super komfortowo - jednak do tego trzeba przywyknąć. Ludzie odkładają dla siebie mnóstwo rzeczy, ale wiecie, z reguły 80% towaru wraca z powrotem na swoje miejsce, bo z rozmiarami to taka randka w ciemno. Nie wstydźcie się podpatrywać, co inni sobie wyszperali. Może się okazać, że nie pasuje idealnie i wtedy Wasza kolej na przymiarki. Nie ma też nic żenującego w zapytaniu się konkretnej osoby, czy jak coś, co ma, nie będzie na nią/niego pasowało, to czy może Wam to przekazać. Stawiajcie też na ryzykanckie zagrywki - nie rezygnujcie z czegoś fajnego, bo do Was nie pasuje. Od czego są zasłonki w przymierzalniach! Im bardziej szalony zestaw, tym humor lepszy, bo to jak zabawa w przebierańców. Obowiązkowo selfie do kolekcji!

KROK TRZECI: Nie wygra ten, który robi coś na siłę. Musicie polubić fakt, że grzebiecie z ubraniach z drugiej ręki i się tego zupełnie nie wstydzić. Nie ma zresztą czego! Ja to traktuję jak hobby, a to oznacza, że czerpię z tego nieporównywalną przyjemność. Jeśli z góry zakładasz, że to męczące i w ogóle strata czasu, to odpuść sobie na wstępie. Wytrwałość i cierpliwość to klucz do sukcesu. Nie zbudujecie sobie szafy jedną wizytą w lumpie. To wybieranie pojedynczych elementów pozwoli Wam po czasie cieszyć się dobrze skomponowaną garderobą. Jak puzzel do puzzla tworzy kompletną układankę. Złota rada!

Jednak butki z odzieżą używaną to przede wszystkim loteria. Nigdy nie wiesz na co trafisz, więc same umiejętności i wytrwałość niestety nie wystarczą. Aby wyjść z niepowtarzanym fantem w ręku, trzeba mieć też farta - być w odpowiednim miejscu, o odpowiednim czasie. Czasami można zdobyć prawdziwe skarby, ale przez większość razów mogą to być raczej rzeczy zupełnie podstawowe (które oczywiście świetnie uzupełniają szafę), coś dla domu albo w ogóle nic. Ale warto! Ubrać się dobrze i oryginalnie to dla mnie najlepsza nagroda za te wszystkie wychodzone kilometry i noszone do przymierzalni kilogramy. Polecam, nie namawiam!